Nie znam dnia ani godziny. Prawie codziennie wydaje mi się, że nadchodzi godzina "P", najgorsze jest to, że to może trwać jeszcze dłuuugo. Mam tysiąc myśli na minutę. Nie mogę się doczekać kiedy będę miała moją kruszynkę na świecie, a z drugiej strony martwię się czy będzie zdrowa, czy poród przebiegnie bez komplikacji, no i oczywiście paraliżuje mnie sama myśl o bólu. Prawie codziennie mam etap użalania się nad sobą, potem tłumaczę sobie, że nie mam żadnego innego wyjścia, po prostu muszę urodzić i koniec. Potem myślę, że chcę już rodzić, bo skoro tego nie uniknę, to wolę mieć to już za sobą, a za chwilę ogarnia mnie strach, że nie sprawdzę się w roli mamy. I tak w kółko! Mąż nie może się doczekać. Wcale mu się nie dziwię. Po pierwsze nie on będzie zwijał się z bólu na porodówce, po drugie on też chciałby w końcu nacieszyć się maleństwem, a po trzecie pewnie powoli udziela mu się mój nastrój i powiedzmy to sobie szczerze - ma już dosyć mojego panikowania. Tak czy siak brzuch mam nadal pod samą szyją, o głębszych oddechach nadal mogę pomarzyć, żadnych braxtonów-hicksów na horyzoncie nie widać, a młoda nadal rozpycha się w najlepsze na wszystkie strony, przez co mam wrażenie, że mój brzuch przybiera coraz bardziej kwadratowy kształt.